W moich czasach studenckich bardzo popularne było jeżdżenie na festiwal FAMA (Festiwal Artystyczny Młodzieży Akademickiej) w Świnoujściu. W Gdańsku, w podziemiach Domu Studenckiego 4 na ul. Polanki działał klub Wysepka. Tam odbywały się rozmaite połowinki, piwowaria, dni uczelni, ale też przedstawienia teatrów studenckich.
Często chodziliśmy na działki ogrodnicze, gdzie dziś stoją nowe wydziały uniwersyteckie - tam miał domek któryś z młodszych pracowników naukowych. Czas spędzaliśmy także na polance. W lesie przy ul. Polanki, organizowaliśmy majówki i jesieniówki, czasami zimówki. Pamiętam też knajpę Jagienka, która mieściła się tam, gdzie dziś działa restauracja "Cztery Strony Świata" [przy kampusie Uniwersytetu Gdańskiego, vis-á-vis restauracji Mc Donald's - red.]. To była popularna knajpa do której chodzili kierowcy PKS-u, z pobliskiej bazy. Także my, studenci, często tam urzędowaliśmy np. podczas dłuższych przerw w zajęciach. Chodziliśmy tam głównie na piwo.
Kampus Uniwersytetu Gdańskiego dziś jest wielkim przedsięwzięciem, ale wtedy mieścił się na boku. Nie był to kampus taki jak w Warszawie czy Wrocławiu, gdzie główne budynki znajdowały się w centrum, dzięki czemu studenci mogli chodzić po kawiarniach, barach. Dużo czasu spędzaliśmy więc w pokojach akademickich.
Najlepszy okres w moim życiu to czas, gdy podczas studiów mieszkałem przy ul. Gdyńskich Kosynierów w Gdańsku. Gdy studiowałem na drugim i trzecim roku, na tej ulicy mieszkało bardzo wielu studentów ASP, szczególnie z wydziału malarstwa i rzeźby. Często organizowaliśmy imprezy - każdy zapraszał swoich znajomych. W kamienicach 40-50 metrowych mieściło się nawet sto parę osób. Bardzo fajna bohema tam powstała. Po dziś dzień mieszka tam trochę osób - to najlepsze miejsce dla studentów ASP.
Najlepszy okres w moim życiu to czas, gdy podczas studiów mieszkałem przy ul. Gdyńskich Kosynierów w Gdańsku. Gdy studiowałem na drugim i trzecim roku, na tej ulicy mieszkało bardzo wielu studentów ASP, szczególnie z wydziału malarstwa i rzeźby. Często organizowaliśmy imprezy - każdy zapraszał swoich znajomych. W kamienicach 40-50 metrowych mieściło się nawet sto parę osób. Bardzo fajna bohema tam powstała. Po dziś dzień mieszka tam trochę osób - to najlepsze miejsce dla studentów ASP.
Wcześniej świetny klimat był też w akademiku ASP przy ul. Chlebnickiej. Ściany korytarzy wymalowane były malowidłami absolwentów różnych roczników. Nawet profesorowie wydziału rzeźby opowiadali nam, gdzie można znaleźć ich rysunki. Gdy to miejsce widziało się po raz pierwszy, wrażenie było piorunujące. Studenci przychodzili tu napić się, zapalić i porozmawiać o wszystkim. Od akademika - nie na mieście, czy w pubie - zaczynało się imprezy.
Po remoncie wymalowano ściany wydawałoby się, że na korzyść, ale miejsce to straciło klimat, malowidła zniknęły. Teraz akademik wygląda jak bank - jest ładne i sterylnie czysto. Moim zdaniem trzeba było zachować tkankę tej prawdziwości, która była wcześniej. Po remoncie wszyscy się rozlecieli. Nie było już później jednego takiego dużego skupiska studentów.
Kluby i puby? Chodziliśmy do Wydziału Remontowego i do Absyntu, ale ten drugi z czasem zaczął bardziej odstraszać niż pociągać studentów ASP, bo coraz częściej przychodzili tam pracownicy banków, czy prawnicy. Odwiedzaliśmy też galerie miejskie na Starym Mieście. Moja grupa chętnie chodziła na imprezy i wystawy do stoczni, dla samego klimatu. Cokolwiek było tam wystawiane, miało najfajniejszą oprawę. Samo miejsce dawało mi niesamowitą energię i fantazję
To był niezwykle beztroski okres. Często nie mieliśmy czasu chodzić na wykłady. Całymi nocami graliśmy w brydża, chodziliśmy do studenckich klubów, na maratony kabaretowe. W zasadzie nie było weekendu, żebyśmy nie byli na tańcach, na pokazie filmowym, w teatrze. Byłam stałą bywalczynią studenckiego klubu Łajba w Sopocie i gdańskiego Żaka.
To był niezwykle beztroski okres. Często nie mieliśmy czasu chodzić na wykłady. Całymi nocami graliśmy w brydża, chodziliśmy do studenckich klubów, na maratony kabaretowe. W zasadzie nie było weekendu, żebyśmy nie byli na tańcach, na pokazie filmowym, w teatrze. Byłam stałą bywalczynią studenckiego klubu Łajba w Sopocie i gdańskiego Żaka.
Zajęcia odbywały się przy obecnej ul. Armii Krajowej, a część przy sopockim molo - przez Monciak przechodziliśmy nawet dwa razy dziennie. Dłuższe przerwy spędzaliśmy więc w Złotym Ulu. Niestety, to były czasy kiedy można było palić w kawiarniach i restauracjach - Złoty Ul był tak zadymiony, że można było w powietrzu powiesić siekierę. Nigdy nie paliłam, dym był niemiłosierny. Stałam się więc bierną palaczką, bo trudno było odmówić sobie towarzystwa kolegów i koleżanek.
Studenci handlu zagranicznego odbywali praktyki w Warszawie. Zawsze wybierałam się tam we wrześniu, gdy teatry działały już w pełni po przerwie wakacyjnej. Przez ten czas mieszkałam w akademikach przy ul. Anielewicza. Już pierwszego dnia kupowałam bilety na najciekawsze spektakle teatralne. W trakcie miesiąca pobytu oglądałam nawet po kilkanaście spektakli.
Studia polonistyczne nie były wymagające czasowo. Idąc na ten kierunek wiedziałem, że wolne chwile będę poświęcał na pisanie i czytanie książek - zwłaszcza autorów obcych - których w spisie lektur prawie nie było. Tak więc mój związek z literaturą nie ograniczał się do godzin spędzonych na Uniwerku. Zawsze starałem się mieć przyjaciół z bardzo różnych rejestrów, a najlepiej takich, którzy byli w stanie pomieścić w sobie głód wielu rzeczywistości, wysokie i niskie apetyty. Często chodziłem do Opery i Filharmonii Bałtyckiej, bo to była wówczas jedna instytucja, odwiedzałem przeróżne, często "podrzędne" puby, by się przekonać, że więcej w nich życia niż w klubach studenckich. Ważną imprezą, której starałem się nie pomijać, był i nadal jest Festiwal Szekspirowski.
Podczas studiów, zwłaszcza na początku, dzieliłem swoje uczucia między literaturę i fotografię. Należałem do Studenckiej Agencji Fotograficznej, włóczyłem się z aparatem po starej Oliwie i Nowym Porcie. Mam z tego okresu mnóstwo zdjęć, które bardzo lubię. Niektóre były pokazywane na kameralnych wystawach. Kilka ukazało się w amerykańskich pismach. W fotografii bawił mnie wtedy romantyzm, zamyślone portrety kobiet i dzieci, zakonnice na tle szarego morza, zagubiona kaczuszka we mgle - takie klimaty, które słabo się dziś sprzedają.
Na pierwszym i drugim roku dość istotnym miejscem, dla mnie i moich piszących kolegów, był klub Kawiaret przy Monte Cassino, teraz stoi na jego miejscu ten koszmarny Krzywy Domek. Kawiaret miał później różne wcielenia - jako Kawiareton funkcjonował przez jakiś czas przy Bema, teraz jakaś jego mutacja działa na Żabiance. Ten pierwszy Kawiaret był jedną z niewielu sopockich knajp z ambicjami artystycznymi. Odbywały się tam wernisaże i koncerty jazzowe. A jednocześnie było to miejsce pozbawione zadęcia, pretensji do kultowości. Wtedy jeszcze paliło się w lokalach, co było dodatkową atrakcją, zwłaszcza dla dziewiętnastolatka, któremu wydawało się, że jest częścią młodoliterackiej bohemy, i że po pierwszym tomiku świat padnie mu do stóp (śmiech).
Dworek Sierakowskich to kolejny punkt na mojej mapie. Od 2002 roku jestem współredaktorem "Toposu", który ma tam swoją siedzibę. W Dworku zawsze sporo się działo: Teatr przy Stole, wieczory z muzyką klasyczną, wernisaże. Tam miał premierę mój debiut poetycki "Wypieki", tam prezentowałem wszystkie swoje pozostałe książki i wielokrotnie prowadziłem rozmowy z innymi autorami.
Chętnie spędzałem też czas w barze przy pętli tramwajowej w Oliwie. To relikt PRL-u, blaszany barak, który stoi dokładnie na drodze z Żabianki, gdzie wtedy mieszkałem, na Uniwersytet. Na drugim roku uległem pokusie, by sprawdzić, co to za dziwne miejsce, urokliwie nijakie, skryte za przemysłowym płotem, za którym siedzieli faceci o zmęczonych twarzach. Miałem ciarki na plecach, wchodząc tam po raz pierwszy, lecz szybko się przekonałem, że jest tam bezpieczniej i ciekawiej niż w klubie studenckim, w którym znajomi nie raz ocierali się o mordobicie. Pamiętam krzesełka szkolne, ceraty na stołach, zakratowane drzwi z szybami uszczelnianymi tonami kitu, dwie pozycje w menu - szaszłyk i udko kurczaka, galerię ciepłych piw, bo nie mieli nawet lodówki. Ale przede wszystkim rozmowy, surrealistyczne albo przeciwnie - bardzo życiowe, z ludźmi z różnych warstw społecznych, od zawsze akuratnych akowców, sączących za cichym przyzwoleniem barmana czystą spod stołu, przez zagubionych właścicieli biur nieruchomości, stoczniowców, wykładowców, kibiców, po hazardzistów, wędkarzy i grzybiarzy. Rozpopularyzowałem ten bar wśród kolegów pisarzy, czasami tam wpadamy, choć wiele się ostatnio zmieniło. Jest telewizor i lodówka, i parasole w ogródku.
Kolejnym miejscem naszych spotkań była i jest gdyńska kawiarnia Strych. Od kilkunastu lat Paweł Baranowski i Wojtek Boros regularnie, dwa razy w miesiącu, organizują tam wieczory poetyckie. SPATiF odwiedzałem sporadycznie, zdarza mi się to do dziś, ale mam wrażenie, że to sympatyczne muzeum.
W moich czasach studenckich aktywniej niż dziś działały różne biblioteki i domy kultury, np. ten na Morenie im. Stanisławy Przybyszewskiej. Czytano tam wiersze, czasem grano koncerty. W zupełnie niepoetyckiej przestrzeni z wielkiej płyty można było się spotkać, posłuchać poety z Trójmiasta albo spoza, czasem przeżyć olśnienie, częściej - utwierdzić się w przekonaniu, słuchając sympatycznego grafomana, jak nie należy pisać, co też było pouczające (śmiech).
Mniej więcej od trzeciego roku częściej spotykałem się z przyjaciółmi w ich domach. Na Żabiance, w promieniu 500 metrów mieszkało kilku poetów i malarzy. Woleliśmy zamiast pójść do knajpy, spotkać się u któregoś z nas, spędzić noc na rozmowie o sztuce i dziewczynach, albo odwrotnie, by o świcie spoglądać z balkonów na troskliwych właścicieli psów i prawowitych obywateli wychodzących do pracy.
Studiowałem w czasach dość ponurych i raczej biednych. Ale jak się jest młodym zawsze ma się ochotę na zabawę. Często chodziliśmy grupą na piwo, albo do klubu studenckiego Łajba, albo do Sopotu, do Złotego Ula lub Parkowej. Czasami udawało nam się namówić asystentów, by w tych knajpach odbywały się zajęcia uniwersyteckie. Ale najczęściej bawiliśmy się w mieszkaniach, tych samych zresztą w których knuliśmy przeciwko PRL-owi. Przy muzyce i raczej tańszym niż lepszym winie. No i próbowaliśmy zaspokoić swoje potrzeby kulturalne. Najczęściej w Teatrze Wybrzeże, lub kinie które wówczas nazywało się Leningrad.
Czasu wolnego na studiach było sporo, choć wtedy byłam już zaangażowana w sprawy społeczne. Do stowarzyszenia Młodzi Demokraci wstąpiłam na pierwszym roku, tam poznałam mojego męża. Trafiłam tam trochę przez przypadek dzięki koleżance, którą poznałam na studiach. Moje życie studenckie toczyło się więc wokół działalności społeczno-politycznej. Chętnie brałam udział w politycznych spotkaniach z ciekawymi osobami - m.in. z Aramem Rybickim.
Pamiętam dyskoteki w Kwadratowej, na które wybierałam się w środku tygodnia ze znajomymi nie tylko ze studiów, ale z czasów liceum. To były tzw. "Czarne Poniedziałki" lub "Czarne Wtorki", dziś już nie pamiętam, czyli imprezy z heavymetalową muzyką - chodziliśmy tam pomachać głowami. Piwo piliśmy w Klubie Studenckim Ygrek i w Mechaniku przy Politechnice Gdańskiej. Wybieraliśmy stałe miejsca - wtedy nie było jeszcze tak bogatego życia klubowego.
Idealnym miejscem, by posiedzieć i pogadać był kultowy w czasach studenckich, dziś już nieistniejący Cotton Club [lokal działał przy ul. Złotników na Głównym Mieście w latach 1991-2006. Był nazywany "jaskinią liberałów" - red.].
To były lata totalnej beztroski. Oprócz tego, że malowaliśmy, spędzaliśmy czas na słodkim życiu. Stary ustrój się kończył, nowy się jeszcze nie zaczął, wszyscy obiecywaliśmy sobie bardzo dużo. Środowisko twórcze, także w czasach studenckich mojego ojca, było bardzo burzliwe, pełne zabawy i to nie tylko takie związanej z piciem alkoholu. To też oczywiście było, bo taka też była kultura, ale przy tym mieliśmy wiele pomysłów na to jak się bawić. Specjalistą od takich pomysłów był wtedy Robert Florczak, który założył bardzo odkrywczy sopocki klub Sfinks.
Po wernisażach szło się na domówkę albo do jakiejś knajpy - najczęściej do Punktu lub Domu Aktora. Tak naprawdę siedzieliśmy tam nie za długo, bo nie było nas na to stać. Zaglądało się tam na chwilę i szło się dalej - później była jakaś impreza u kogoś, czy ognisko w lesie. Wszędzie chodziliśmy na piechotę, cały czas byliśmy w ruchu. Byliśmy beztroscy, utrzymywali nas rodzice. Od czasu do czasu wpadły jakieś pieniądze - ktoś z nas namalował coś na ścianie, wykonał jakąś fuchę.
Bawiliśmy się też na dworze, u przyjaciół, u nas. Z Tymonem Tymańskim wynajęliśmy cudowny dom na Osowej przy ul. Teligi. To był dom kultowy, bo oprócz tego, że graliśmy tam próby, zapraszaliśmy prawie co noc znajomych - były i wieczorki poetyckie, muzyka na żywo, ciągle coś się działo. Połączenie między Osową a Gdańskiem było słabe - ludzie do nas przyjeżdżali i zostawali do rana, do czasu kiedy odjeżdżał pierwszy poranny autobus. Wszyscy się rozchodzili, a my jechaliśmy na uczelnię.
W moich czasach studenckich zaczynała działać formacja artystyczna Totart, gdzie zabawa zaczęła przeradzać się w coś naprawdę twórczego, zaczęła przeradzać się w pracę. Taki był wówczas ideał pracy twórców - mamy się dobrze bawić, ale żeby z tego coś było. I rzeczywiście ta zabawa u większości z nas zmieniła się w pracę życia, albo stała się nawet sukcesem. Zacząłem się na studiach bawić się saksofonem, a później okazało się, że to mi pasuje i nawet można z tym zrobić coś poważniejszego - zagrać koncert, zarobić parę groszy.
Wszystkie komentarze