Studia polonistyczne nie były wymagające czasowo. Idąc na ten kierunek wiedziałem, że wolne chwile będę poświęcał na pisanie i czytanie książek - zwłaszcza autorów obcych - których w spisie lektur prawie nie było. Tak więc mój związek z literaturą nie ograniczał się do godzin spędzonych na Uniwerku. Zawsze starałem się mieć przyjaciół z bardzo różnych rejestrów, a najlepiej takich, którzy byli w stanie pomieścić w sobie głód wielu rzeczywistości, wysokie i niskie apetyty. Często chodziłem do Opery i Filharmonii Bałtyckiej, bo to była wówczas jedna instytucja, odwiedzałem przeróżne, często "podrzędne" puby, by się przekonać, że więcej w nich życia niż w klubach studenckich. Ważną imprezą, której starałem się nie pomijać, był i nadal jest Festiwal Szekspirowski.
Podczas studiów, zwłaszcza na początku, dzieliłem swoje uczucia między literaturę i fotografię. Należałem do Studenckiej Agencji Fotograficznej, włóczyłem się z aparatem po starej Oliwie i Nowym Porcie. Mam z tego okresu mnóstwo zdjęć, które bardzo lubię. Niektóre były pokazywane na kameralnych wystawach. Kilka ukazało się w amerykańskich pismach. W fotografii bawił mnie wtedy romantyzm, zamyślone portrety kobiet i dzieci, zakonnice na tle szarego morza, zagubiona kaczuszka we mgle - takie klimaty, które słabo się dziś sprzedają.
Na pierwszym i drugim roku dość istotnym miejscem, dla mnie i moich piszących kolegów, był klub Kawiaret przy Monte Cassino, teraz stoi na jego miejscu ten koszmarny Krzywy Domek. Kawiaret miał później różne wcielenia - jako Kawiareton funkcjonował przez jakiś czas przy Bema, teraz jakaś jego mutacja działa na Żabiance. Ten pierwszy Kawiaret był jedną z niewielu sopockich knajp z ambicjami artystycznymi. Odbywały się tam wernisaże i koncerty jazzowe. A jednocześnie było to miejsce pozbawione zadęcia, pretensji do kultowości. Wtedy jeszcze paliło się w lokalach, co było dodatkową atrakcją, zwłaszcza dla dziewiętnastolatka, któremu wydawało się, że jest częścią młodoliterackiej bohemy, i że po pierwszym tomiku świat padnie mu do stóp (śmiech).
Dworek Sierakowskich to kolejny punkt na mojej mapie. Od 2002 roku jestem współredaktorem "Toposu", który ma tam swoją siedzibę. W Dworku zawsze sporo się działo: Teatr przy Stole, wieczory z muzyką klasyczną, wernisaże. Tam miał premierę mój debiut poetycki "Wypieki", tam prezentowałem wszystkie swoje pozostałe książki i wielokrotnie prowadziłem rozmowy z innymi autorami.
Chętnie spędzałem też czas w barze przy pętli tramwajowej w Oliwie. To relikt PRL-u, blaszany barak, który stoi dokładnie na drodze z Żabianki, gdzie wtedy mieszkałem, na Uniwersytet. Na drugim roku uległem pokusie, by sprawdzić, co to za dziwne miejsce, urokliwie nijakie, skryte za przemysłowym płotem, za którym siedzieli faceci o zmęczonych twarzach. Miałem ciarki na plecach, wchodząc tam po raz pierwszy, lecz szybko się przekonałem, że jest tam bezpieczniej i ciekawiej niż w klubie studenckim, w którym znajomi nie raz ocierali się o mordobicie. Pamiętam krzesełka szkolne, ceraty na stołach, zakratowane drzwi z szybami uszczelnianymi tonami kitu, dwie pozycje w menu - szaszłyk i udko kurczaka, galerię ciepłych piw, bo nie mieli nawet lodówki. Ale przede wszystkim rozmowy, surrealistyczne albo przeciwnie - bardzo życiowe, z ludźmi z różnych warstw społecznych, od zawsze akuratnych akowców, sączących za cichym przyzwoleniem barmana czystą spod stołu, przez zagubionych właścicieli biur nieruchomości, stoczniowców, wykładowców, kibiców, po hazardzistów, wędkarzy i grzybiarzy. Rozpopularyzowałem ten bar wśród kolegów pisarzy, czasami tam wpadamy, choć wiele się ostatnio zmieniło. Jest telewizor i lodówka, i parasole w ogródku.
Kolejnym miejscem naszych spotkań była i jest gdyńska kawiarnia Strych. Od kilkunastu lat Paweł Baranowski i Wojtek Boros regularnie, dwa razy w miesiącu, organizują tam wieczory poetyckie. SPATiF odwiedzałem sporadycznie, zdarza mi się to do dziś, ale mam wrażenie, że to sympatyczne muzeum.
W moich czasach studenckich aktywniej niż dziś działały różne biblioteki i domy kultury, np. ten na Morenie im. Stanisławy Przybyszewskiej. Czytano tam wiersze, czasem grano koncerty. W zupełnie niepoetyckiej przestrzeni z wielkiej płyty można było się spotkać, posłuchać poety z Trójmiasta albo spoza, czasem przeżyć olśnienie, częściej - utwierdzić się w przekonaniu, słuchając sympatycznego grafomana, jak nie należy pisać, co też było pouczające (śmiech).
Mniej więcej od trzeciego roku częściej spotykałem się z przyjaciółmi w ich domach. Na Żabiance, w promieniu 500 metrów mieszkało kilku poetów i malarzy. Woleliśmy zamiast pójść do knajpy, spotkać się u któregoś z nas, spędzić noc na rozmowie o sztuce i dziewczynach, albo odwrotnie, by o świcie spoglądać z balkonów na troskliwych właścicieli psów i prawowitych obywateli wychodzących do pracy.
Wszystkie komentarze