Mam 13-letnią córkę Helenkę, 10-letniego synka Tymona i dwuletnią Maję. Jestem dodatkiem do nich podczas WOŚP-u.
Zaczęło się od licytacji, gdy dzieciaki miały 5-8 lat. Walczyliśmy o kubek, który był tylko jeden na sztab. Bywało i tak, że jak już nikt nie licytował, to one licytowały siebie nawzajem. Teraz kubków jest więcej i "schodzą" nawet za więcej niż 600 zł, kiedyś było to maksymalnie 400 zł. Zabawa jest przednia.
Helena jest wolontariuszką od czwartej klasy podstawówki. Ja chodzę z nią, jako opiekun. Do nas "podpina się" synek, który nie ma swojej puszki. Bo u nas w szkole więcej jest chętnych niż puszek. Więc często na trzy osoby przypada jedna puszka.
My zawsze mamy tę jedną, bo jesteśmy dobrzy, to znaczy mamy dobre wyniki. Choć trochę gramy nieczysto. Córka ma piękny głos, więc śpiewa kolędy. Wtedy chęć dawania wzrasta wielokrotnie. A cieszy nawet malutka kwota, którą ktoś wrzuca. Kiedyś udało nam się zapewnić trzy puszki, wszystkie pękały w szwach, nie dawaliśmy rady ich utrzymać.
Dla nas finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy to święto. Każdy z nas daje coś artystycznego od siebie. Córka robi prace w ramkach, które trafią na licytacje lub do sprzedaży, w szkole dzieciaki szyły maskotki - skarpeciaki, a ja jestem fotografem więc funduję vouchery na sesję. To oprócz gotówki, którą zaczynamy zbierać pod koniec roku.
To wielka frajda, jak widzi się, że ludzie się dzielą. Dwa lata temu, byłam tydzień przed porodem i w zaawansowanej ciąży stałam i zbierałam z dzieciakami. Rok później mała była już z nami. Dzieciaki mają wielką radochę i dostają powera. Na początku był opór, że się stoi, że zimno. Ale potem zobaczyły, że to jest super.
Poza tym tłumaczę im po co to wszystko. Jestem lekarką, mam na co dzień styczność ze sprzętem z WOŚP. Także my z niego korzystamy. Nie ma bata, żeby człowiek się na to nie napatoczył.
Wszystkie komentarze