George Tchitchinadze to prawdziwy mistrz światowej dyrygentury - jeden z najbardziej cenionych dyrygentów swojego pokolenia, który z powodzeniem koncertuje na całym globie. Już w najbliższy piątek 27 lutego wystąpi w Gdańsku.

Przemysław Gulda: Co sprawiło, że postanowił pan zostać dyrygentem? Dlaczego wybrał pan właśnie ten sposób obcowania z muzyką?

George Tchitchinadze: Już od dzieciństwa walczyły we mnie dwie przeciwstawne natury. Z jednej strony byłem bardzo emocjonalnym dzieckiem, wrażliwym na sprawy, które dla wielu moich rówieśników nie znaczyły właściwie nic. Od bardzo młodego wieku byłem też zakochany w muzyce - pierwsi kompozytorzy, których utwory zrobiły na mnie wielkie wrażenie i otworzyły mnie na muzykę klasyczną, to Chopin i Skriabin. Z drugiej strony zawsze ważne było dla mnie bycie wśród ludzi, współpraca z innymi, wchodzenie w różne interakcje. Tak mnie wychowywano, tak było od zawsze w mojej rodzinie: jednym z najważniejszych przykazań był szacunek do innych ludzi i chęć bycia z nimi. Choć muszę przyznać, że bywałem też niezłym łobuzem, który potrafił bić się o ważne dla siebie sprawy. Ale do rzeczy: kiedy w moim życiu na dobre pojawiła się muzyka, zacząłem od nauki gry na pianinie. Ale szybko znudziło mnie spędzanie wielu godzin dziennie samemu - przecież praktyka większości instrumentalistów to sprawa bardzo żmudna, ale przede wszystkim - okrutnie samotna. Dużo bardziej przemawiało do mnie wspólne tworzenie muzyki, współpraca z innymi artystami - a to mogła mi dać tylko orkiestra. Bardzo szybko zmieniłem więc kierunek nauki właśnie na dyrygenturę.

Twoja przeglądarka nie ma włączonej obsługi JavaScript

Wypróbuj prenumeratę cyfrową Wyborczej

Pełne korzystanie z serwisu wymaga włączonego w Twojej przeglądarce JavaScript oraz innych technologii służących do mierzenia liczby przeczytanych artykułów.
Możesz włączyć akceptację skryptów w ustawieniach Twojej przeglądarki.
Sprawdź regulamin i politykę prywatności.

Marcin Ręczmin poleca
Czytaj teraz
Komentarze